Wystawa malarstwa - Jan Szczepkowski

8 kwietnia (piątek) 2022 r., godz. 17.00
ul. Żeromskiego 56

wystawa czynna do 6 maja 2022

Jan Szczepkowski. Artysta malarz. Urodził się w 1975 roku w Sanoku, gdzie mieszka i pracuje. Malarz nurtu neoromantycznego. Pochodzi z rodziny o silnych tradycjach artystycznych. W 2003 roku ukończył Akademię Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie, uzyskując dyplom z malarstwa w pracowni profesora Jacka Waltosia. Zajmuje się malarstwem i pracą pedagogiczną.

Podczas malowania zdaję się na instynkt, wrażenia, odczucia i doświadczenie, rozpoczynam proces tworzenia którego efektu nie jestem w stanie do końca przewidzieć. I to mnie tak naprawdę najbardziej pociąga w malowaniu. Nieprzewidywalność, tajemnica która dzieje się, powstaje na moich oczach. Pracuję zatem, zmieniając, modyfikując motyw, aż do momentu kiedy w pewnym sensie sam obraz podpowie mi moment, kiedy trzeba powiedzieć stop.

Jan Szczepkowski

Kiedy wiosna powoli poddaje się wobec natarczywości lata, zieleń staje intensywna i gęsta. Lubię patrzeć jak się to wszystko zmienia, jak dojrzewa, wybarwia się, jak się rozrasta. Jest taki moment, kiedy następuje kulminacja tej zielonej epifanii, życie kipi i wrze. Wędruję po lesie niemal codziennie. Obserwuję. Pewnego dnia gałęzie drzew łączą się i splatają palce tworząc nad moją głową zieloną kopułę. W końcu natura jest świątynią - jak pisał Baudelaire. W dole panuje cichy, skupiony półmrok. Słońce - szczególnie to miodowe, o złotej, przedwieczornej godzinie - prześwieca przez palce drzew i wąskim, teatralnym światłem wyławia z ciemności bohaterów: kilka liści na młodym drzewie, aksamitny mech, z którego sterczą chorągiewki sakw nasiennych, albo mysią norkę. Nagle to niewielkie, oświetlone miejsce staje się najprawdziwszą teatralną sceną. Wszystko zaś, co pozostaje w cieniu, wiedzie jedynie niepełny żywot umownej scenografii. 

Z tymi leśnymi performance'ami kojarzy mi się cykl obrazów Jana Szczepkowskiego, który tworzy wystawę „Peryferie”. Jest w nich scenografia – to natura, udrapowana w zgrabną kompozycję. Mroczna roślinność pozostaje w cieniu, tworząc ramę i wyznaczając przestrzeń dla aktora. Inspirację dla przedstawionej na obrazach natury i przestrzeni tła stanowiło malarstwo pejzażowe z XVIII i XIX wieku. Romantyczny duch tamtych czasów kryje się w cienistej zieleni i wilgotnym, melancholijnym mroku. Obrazy nie są przywołane w całości, ani dokładnie cytowane. To rodzaj powiększenia i zarazem wybór kompozycji, ujęcia, które w pierwotnej formie ginęło w szerokim planie. W centrum scenograficznej kompozycji pojawia się aktor wyłowiony reflektorem, promieniem światła imitującego słońce. Imitującego, bo to prawdziwe, przynależące do świata natury w tle, zachodzi właśnie gdzieś za horyzont w tyle obrazu. Tymczasem pierwszy plan jest jasny. Czym zatem jest światło pierwszego planu jeśli nie teatralnym reflektorem? Na niektórych obrazach widzimy udrapowane tkaniny przypominające kurtynę lub element scenografii – zaskakujący cytat z rzeczywistości teatru. 

Obiekt w centrum to pojedyncza, żeby nie powiedzieć samotna, postać. Nie mamy do czynienia ze sceną rodzajową, z dramatem, w znaczeniu fabularnego przebiegu. Bohaterowie i bohaterki obrazów Szczepkowskiego, to w istocie obiekty, formy, a całość stanowi kompozycję, układankę z elementów pochodzących z różnych światów, czasów i przestrzeni. Jest to więc rodzaj kolażu. W XIX wieczny obraz „wklejona” zostaje postać, albo jej fragment i – jako dopełnienie - udrapowana tkanina, czasem mebel, rekwizyt. Kompozycja jest centralna, wertykalna, a osią obrazu  jest właśnie ludzkie ciało. Daje to wrażenie czegoś klasycznego, wręcz kolumnowego i stabilnego. Jeśli znów poszukać skojarzeń dla zbudowanego w ten warstwowy sposób świata, można by przenieść się do atelier fotografa z okresu międzywojennego, gdzie fototapeta przedstawia sielankowy pejzaż, natomiast fragment kolumny i udrapowana tkanina – choć pozornie z innego porządku - mają za zadanie porządkować kompozycję, dopełniać ją i stabilizować. 

Przyjrzyjmy się jeszcze aktorom tych kolażowych scen - ciałom. Niektóre z nich przywołują klimat retro, adekwatnie do skojarzenia z fotograficznym atelier, przez swoją pozę, fryzurę, sukienkę, czy garnitur. Inne to akty. W tych właśnie można odnieść wrażenie, że ciało ulepione jest ze światła, albo światłem wypełnione, jak w przypadku tajemniczej kroczącej bogini. Wyidealizowane, doskonale gładkie, choć niepełne. Wiele postaci bowiem pozbawionych jest twarzy, która kryje się pod tkaniną, albo niknie w mroku. Ten brak twarzy uwalnia nasze spojrzenie i pozwala zbudować w przestrzeni obrazu bardziej równościowe relacje, bez dominacji kogoś, kto domaga się uwagi, kto narzuca swoją opowieść i wymierzonym w nas wzrokiem zadaje mnóstwo pytań, albo z nieznanych powodów wzrok ten odwraca, co uruchamia lawinę wątpliwości: gdzie patrzy? I na kogo? Co zobaczył? Jakie emocje w nim to wywołało? Tego wszystkiego tu nie ma. Są za to różne elementy świata natury, bo czymże przecież jesteśmy, kawałki ciał, ożywionej materii, zaledwie obiekty w przestrzeni. 

A jednak reflektor z przodu obrazu wyławia światłem to ludzkie ciało i chce je pokazać. Niepokojąco bezosobowe, niedopowiedziane, poddane uprzedmiotawiającej presji całkiem jak w fotograficznym atelier, w którym trzeba posłusznie realizować idealny kompozycyjny koncept. Czy jest to zatem ciało uwięzione w scenografii zbudowanej z nierealnej i niedostępnej, nieco mrocznej natury, umieszczone często pod drzewem, jak bohaterowie Beckettowskiego dramatu, ciało oczekujące na jakiś rodzaj wyzwolenia? 

Jest jeszcze coś, jedna warstwa, o której dotychczas nie wspominałam. Na powierzchni obrazów widać nieregularne rysy, farbę nakładaną inaczej, grubo, szpachlą, szmatką, ręką. Dynamiczne gesty zarysowują doskonałą powierzchnię, uszkadzają idealną kompozycję, rozbijając kolumnowy spokój. W rozmowie z Janem dowiedziałam się, że głęboko w pamięć zapadła mu praca konserwatorska jego ojca i jego własne doświadczenia w tym fachu - ten alchemiczny proces zdejmowania warstw czasu i dochodzenia do istoty obrazu, do jego prawdy. To, co zatem widzimy jako dynamiczne smugi, wchodzące co i raz w dialog z obrazem, to może być właśnie ów czas, który osadza się na powierzchni, lekką smugą przesłania widok, zamazuje kontury. Akt niszczenia staje się zatem aktem twórczym. Obrazy Jana Szczepkowskiego stanowię zatem afirmacją czasu, pozwalają mu być, dają miejsce jego zwykle niechcianej substancji. I znów powraca do mnie mnie pojęcie równości. Obrazy Jana Szczepkowskiego porównać można do muzyki. To polifoniczne utwory rozpisane na kilka instrumentów, czy głosów: natura – kultura – światło i czas. I wszystkie grają równocześnie tworząc unikalną harmonię. 

Kiedy przechadzam się po lesie myślę o tym, czy możliwe są inne sposoby istnienia i inne relacje między elementami ożywionego świata. Bez dominacji, bez hierarchii, domagania się gatunkowych przywilejów. Kopuła roślinnej świątyni zamyka się nade mną, otacza strumień, do którego przychodzą pić zwierzęta. Życie przepływa przez nas jak zieleń, wrze, kipi, a potem odchodzi. Czas osadza się na powierzchni świata, chwilowość zderza z nieskończonością życiowych cykli. Wszyscy podlegamy tym samym procesom, nikt tu nie jest mądry. Tworzymy jednynie bioróżnorodną, polifoniczną kompozycję. Obrazy Jana Szczepkowskiego zdają się wyrażać głęboko romantyczną tęsknotę za jednością z naturą, która dziś, w dobie zagrożeń planetarnych, staje się coraz bardziej realną możliwością i drogą do wyzwolenia. 

Joanna Sarnecka

 

Wróć